Między patriotyzmem a sprzedajnością Polaków.

Share Button

Łatwo jest mówić o patriotyzmie pod pomnikiem poległych, trudno zaś pozostać wiernym Polsce, gdy podejmuje się bieżące decyzje polityczno-gospodarcze a obce lobbies i agentura wpływu głęboko zapuściły macki.

Jak poważny jest w naszym Kraju rozdźwięk pomiędzy oficjalnie deklarowanym patriotyzmem a faktycznie antypolskim wymiarem przyjmowanych rozstrzygnięć może świadczyć choćby to, że polski Sejm uchwala, iż rok 2012 będzie rokiem wielkiego patrioty i moralizatora księdza Piotra Skargi a równocześnie, pod naciskiem Zachodu, przyjmuje niekorzystny dla Polski Pakt Klimatyczny; premier rządu odwołuje się do uznanych przez „Solidarność” wartości a w interesie niepolskich producentów energii zamyka i zalewa kopalnie węgla kamiennego na Śląsku, po czym dowiadujemy się, że jest niemieckim kandydatem na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego; kreowany przez media na autorytet „profesor” nie opuszcza obchodów rocznic powstania warszawskiego a pożądliwie wyciąga rękę po niemieckie tytuły naukowe, odznaczenia i gratyfikacje finansowe.

            Należy zastanowić się jak to możliwe, aby instytucje Państwa Polskiego, w których pracuje tylu polskich patriotów, działały na szkodę tego Państwa i jego obywateli.

Typowy mechanizm decyzyjny w Polsce można zilustrować w następujący sposób:

            Działająca w naszym Kraju wielonarodowa korporacja występuje do polskiego rządu z propozycją zawarcia dwustronnej umowy regulującej wzajemne stosunki. Oczekuje dla swoich członków wyłączenia spod polskiej jurysdykcji, zwolnienia z podatków i innych ciężarów publicznoprawnych na zasadach przyznanych dyplomatom. Ponadto instytucja ta domaga się od Państwa Polskiego udzielenia swoim członkom i współpracownikom specjalnych korzyści finansowanych z budżetu państwa. W celu uzasadnienia korzystnych dla siebie rozstrzygnięć rzeczony podmiot powołuje się na udzielone mu ulgi i preferencje w innych krajach, oczywiście o wiele bogatszych od naszej Ojczyzny.

            Pismo z żądaniami ponadnarodowej korporacji trafia do polskiego ministerstwa, które ma przedstawić rządowi swoje stanowisko odnośnie zasadności i celowości przyznania podmiotowi niekrajowemu owych korzyści.

Urzędnik stopnia podstawowego uznając, że sformułowane w wystąpieniu roszczenia  nie tylko są absurdalne, ale także nie dadzą się pogodzić z faktem, iż Państwo Polskie nie jest w stanie w pełni finansować najbardziej elementarnych potrzeb własnych obywateli, sporządza projekt opinii negatywnie oceniającej tę kwestię. Trafia on na podpis dyrektora departamentu w danym ministerstwie. Ów, widząc taki projekt, wzywa swojego podwładnego i strofuje go: czy ci zupełnie rozum odebrało? Przecież „jest decyzja” podjęta „na górze”, że Polska ma to sfinansować. Jesteśmy bowiem w Unii Europejskiej, mamy zobowiązania, musimy być krajem wiarygodnym, nie możemy zawieść naszych partnerów, są pewne standardy postępowania, itp. itd.

            Zakładając jednak, że kierujący departamentem będzie człowiekiem mężnym, przejawiającym jakże deficytową postawę odwagi cywilnej i sporządzone przez swojego pracownika stanowisko skieruje do nadzorującego pracę departamentu podsekretarza stanu, to decydent wyższego szczebla najprawdopodobniej pominie tę opinię, albo wezwie dyrektora do „złożenia wyjaśnień”, bądź też odwoła swojego podwładnego ze stanowiska, gdyby ten przy dotychczasowym poglądzie się upierał.

            Jeżeli by natomiast podsekretarz stanu przedstawił negatywną rekomendację żądań organizacji ponadpaństwowej swojemu przełożonemu – ministrowi kierującemu danym działem administracji rządowej, to powyżej zarysowany scenariusz zapewne by się powtórzył. W konsekwencji nie ma realnej możliwości, aby polski rząd odmówił podmiotowi niekrajowemu oczekiwanych przez niego korzyści.

Taki właśnie schemat przyjmowania rozstrzygnięć rządzi wszelkimi projektami związanymi z unijnymi strategiami, które są do nas kierowane przez technokratów z Brukseli, jak też „sojuszniczymi” relacjami ze Stanami Zjednoczonymi i „strategicznym partnerstwem” z wieloma innymi państwami. Powoduje to, że Polska nie jest w stanie zabezpieczyć własnych żywotnych interesów. Konkretnymi tego przykładami są: fiasko amerykańskiej tarczy antyrakietowej w naszym Kraju, nie wywiązanie się USA z umowy offsetowej związanej z zakupem samolotu F16, czy też nie uzyskanie przez polskie firmy koncesji na wydobycie irackiej ropy naftowej, które miały stanowić rekompensatę za udział naszych wojsk w amerykańskiej inwazji na Irak.

            Strategia wsłuchiwania się w „decyzje” i oczekiwania „góry” jest standardem postępowania krajowej administracji rządowej i samorządowej, posłów i senatorów, radnych samorządowych, członków partii politycznych, itd. Szkodliwe dla Narodu Polskiego mechanizmy są głęboko zdecentralizowane i działają już na najniższych szczeblach. Paraliżuje to interes naszego Narodu – zarówno polityczny i gospodarczy, ale także godzi w uznane przez nas wartości religijne oraz cywilizacyjne, bez konieczności ustanawiania nad nami bezpośredniego nadzoru policyjno-wojskowego.

            Wprawdzie uczestnicząca w łańcuchu decyzyjnym osoba z łatwością może sobie uświadomić, iż swoją uległością szkodzi interesom Polski, tym niemniej usprawiedliwia się, że ona jedna i tak nic nie może uczynić, że dostała wytyczne od przełożonych, czy też od władz partii i jak będzie je kwestionowała, to ją odwołają, a jej miejsce zajmie ktoś inny, jeszcze bardziej spolegliwy i bezwolny. Z kolei osoby znajdujące się na szczytach piramidy decyzyjnej i będące stymulatorem niekorzystnych dla Ojczyzny rozstrzygnięć, usprawiedliwiają się, że sytuacja jest przymusowa, że wiarygodność Polski tego wymaga, albo też, iż ta jedna sprawa, w której załatwieniu z ujmą dla Państwa Polskiego odgrywają kluczową rolę, i tak statusu Polski i Polaków specjalnie pogorszyć nie może.

Część sprzedajnych decydentów zagłusza swoje sumienie choćby tak: „Chodzę do kościoła, daję na biedne dzieci, składam kwiaty pod pomnikami tych, co za Polskę polegli, więc jestem dobry, jestem patriotą”. Kolejni zaś usiłują wykazać społeczeństwu pozytywny wymiar swojej nieuczciwej aktywności, wbrew oczywistym faktom i zdrowemu rozsądkowi uzasadniając, że to niby właśnie oni – „patrioci ekonomiczni”[1] – wiodą Polskę do siły i dobrobytu.

            Postawa prezentowana przez osoby sprzedajne trąci schizofrenią i w sposób oczywisty kieruje nasz Naród na drogę, która doprowadziła Rzeczpospolitą do upadku w XVIII w. A jest to droga zaprzedania się obcym interesom i pogwałcenia dobra wspólnego Polaków.

            Zsumowanie rzekomo nieistotnych decyzji daje wynik w postaci zapaści w strukturach gospodarki, Państwa, Narodu i kultury polskiej. Realny finał, nawet bez formalnie przeprowadzonego rozbioru Polski, jest jeszcze bardziej dramatyczny, albowiem społeczeństwo utrzymywane jest w niewiedzy, iż „Państwo Polskie istnieje jedynie teoretycznie”[2], by nie wywoływać z jego strony oporu.

            Przyjmując nawet, iż w końcu nasi rodacy uświadomią sobie, co stało się z polskim Państwem i Narodem, z konsekwencjami zapaści zmagać się będzie kilka pokoleń Polaków. Należy bowiem przypomnieć, że skutki analogicznej sprzedajności w XVIII w. musiało odwracać sześć pokoleń naszych rodaków przez 123 lata zaborów.

Sprzedajność nie jest zwykłą korupcją. To patologia polegająca na usłużności i wsłuchiwaniu się w oczekiwania i postulaty obcych państw i lobbies w zamian za spokojne zajmowanie danego stanowiska, nienarażanie się komukolwiek, często powiązana z nadzieją na awans zawodowy i społeczny. Kwalifikowaną formą zjawiskową sprzedajności jest zabieganie o dobrą prasę na Zachodzie, o przyznanie wyższej pozycji w rankingach agencji i instytucji międzynarodowych, o odznaczenie przez niepolskie władze albo nawet pochlebcze poklepanie po plecach, że „jesteś fajny gość, prawdziwy Europejczyk, otwarty i rozumny, daleko zajdziesz”.

Dwuznaczną grę prowadzoną przez część polskich prominentnych polityków, w ramach której mogą oni reprezentować obce interesy, możemy domniemywać z faktu, iż niezwłocznie po zakończeniu wykonywania w Rzeczypospolitej Polskiej funkcji publicznej stają się dyrektorami w zachodnich instytucjach finansowych (były premier Jan Krzysztof Bielecki – od 1993 r. dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie, następnie prezes zarządu włoskiego Banku Pekao S.A.), kandydatem na Sekretarza Generalnego NATO (były Prezydent Aleksander Kwaśniewski), przewodniczącym Parlamentu Europejskiego (były premier Jerzy Buzek) czy też komisarzem Komisji Europejskiej (była minister ds. europejskich i szefowa Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej Danuta Hübner). O dziwo, jednym z nielicznych polskich premierów, który na Zachodzie nic dla siebie nie ugrał, nie był któryś z czołowych polityków obozu „solidarnościowego”, lecz komunista Leszek Miller.

Sprzedajność kwalifikowana wyczerpuje znamiona przestępstwa zdrady stanu.

            Zgodnie z kodeksem karnym z 6 czerwca 1997 r. zdradą Ojczyzny jest działalność zmierzająca bezpośrednio do pozbawienia Polski niepodległości, oderwania od Niej części terytorium lub zmiany przemocą konstytucyjnego ustroju.

Ale jak udowodnić sprawcy popełnienie tej zbrodni, skoro beneficjentem korzyści jest inne państwo Unii Europejskiej lub Sojuszu Północnoatlantyckiego, albo wręcz organ Unii Europejskiej – Komisja Europejska. Jest to z gruntu niemożliwe, bo sprzedajne działanie zostanie przez niepolskie media i popleczników zdrajcy okrzyczane jako zgodne ze strategią integracji europejskiej, wspólnym europejskim interesem, ze zobowiązaniami sojuszniczymi, itp.

Ani więc działanie na szkodę niepodległego bytu Państwa Polskiego, którym jest np. podpisanie i ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego, ani dążenie do oderwania Śląska od Polski, realizowane przez Ruch Autonomii Śląska i Ruch Palikota oraz niektórych polityków SLD i Platformy Obywatelskiej – poprzez działania zmierzające do stworzenia odrębnego narodu „śląskiego”, ani też przekazanie suwerennych uprawnień ustawodawczych demokratycznie wyłonionego parlamentu RP w ręce biurokratycznych, nie kontrolowanych, nie odpowiadających przed żadnym parlamentem czy elektoratem, nie wybieralnych instytucji: Rady Europejskiej i Komisji Europejskiej, co w sposób oczywisty gwałci konstytucyjny ustrój Rzeczypospolitej jako demokratycznego państwa prawa, przez organy wymiaru sprawiedliwości III RP ścigane nie będą. A przecież „Zmniejszenie suwerenności ogranicza państwowość, a ograniczanie państwowości jest atakiem na same podstawy demokracji i rządy prawa.”[3]

            Skoro zatem niemożliwa jest w strukturach Unii Europejskiej instytucjonalna obrona naszego dobra wspólnego – Polski przed sprzedajnością części jej obywateli, polscy patrioci winni utraconą suwerenność (niezależność konstytucyjną) odzyskać i tę szalenie groźną patologię ukrócić.

.

[1] Pojęcie „patriotyzmu ekonomicznego” wprowadzone zostało przez „elity” III RP w celu podważania patriotyzmu jako odpowiedzialności za Państwo i ofiarności na rzecz Ojczyzny, troski o jej dobro, wielkość i suwerenność. Na „patriocie ekonomicznym” obowiązki takie ciążyć już nie mają. Najwyższym prawem i wartością takiego „patrioty” jest dorabianie się oraz nie przeszkadzanie w robieniu interesów innym, nawet kosztem dobra wspólnego. W zamian za to „patriota ekonomiczny” zobowiązany jest do nie recenzowania polityki władz.

[2] Tak stan Państwa Polskiego określił Minister Spraw Wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz w lipcu 2013 r.  http://www.prawy.pl/z-kraju/6052-panstwo-polskie-istnieje-tylko-teoretycznie-ujawniono-rozmowy-na-szczytach-wladzy

[3] J. Laughland, Zatrute źródła Unii Europejskiej, Wydawnictwo Antyk Marcin Dybowski, b.m.d.w.

Share Button