Wyzysk i dyskryminacja Polaków w Unii Europejskiej

Share Button

Podróże kształcą, jak mówi starodawne przysłowie. Nie mogą to być jednak wycieczki zorganizowane przez biuro podróży, bo na takich o zwiedzanych krajach dowiemy się niewiele.

Weźmy dla przykładu Grecję. Na półwyspie Chalkidiki, dokąd nie zawożą raczej swoich klientów biura podróży z Polski, wynajęcie dwuosobowego pokoju kosztuje średnio 45-55 euro, kilogram brzoskwiń 1,45 euro, a średniej jakości parasol przeciwsłoneczny 11,20 euro. Dwieście kilkadziesiąt kilometrów stamtąd, na Riwierze Olimpijskiej, obleganej przez turystów zorganizowanych z polskich biur podróży, koszt pokoju wynajmowanego indywidualnie to zaledwie 30-40 euro, kilogram brzoskwiń – 60 eurocentów, a parasol przeciwsłoneczny – 5,50 euro. Koszt usług hotelarsko-restauracyjnych dla zakupującej je hurtowo agencji turystycznej jest niewątpliwie jeszcze niższy. W konsekwencji ich dystrybucja pomiędzy uczestników zorganizowanych wycieczek z Polski następuje po cenach znacznie korzystniejszych od stawek rynkowych dla klientów indywidualnych.

Polski turysta z grupy zorganizowanej nie jest nawet świadomy tych preferencji cenowych i może mu się wydawać, że zarabia i żyje na poziomie porównywalnym z tym, jaki właściwy jest obywatelom państw Europy Zachodniej, no a przynajmniej Grekom, Węgrom, Czechom czy Rumunom.

W istocie jednak Polacy są ofiarą, lub też wątpliwym beneficjentem, polityki cenowej uwzględniającej poziom zasobności naszych portfeli. Nawet bowiem w tej samej miejscowości turystycznej są hotele „pod Polaka” oraz „pod ludzi Zachodu”. Wystarczy tylko spojrzeć jakie flagi narodowe wywiesza przed hotelem bądź restauracją ich właściciel, tj. czy znajduje się wśród nich także flaga polska, aby ocenić czy nocleg lub obiad będą nas kosztowały odpowiednio 40 i 25 euro, czy też dwa razy drożej.

Cena usług turystycznych oferowanych Polakom za granicą jest wypadkową nieformalnego układu istniejącego pomiędzy kolejnymi rządami III RP a zachodnim kapitałem. W ramach tego porozumienia koszt pracy naszego rodaka jest trzykrotnie niższy od ceny zatrudnienia obywatela np. Francji czy Niemiec. Godziwe wynagrodzenie obywateli państw Zachodu chronią u nich przepisy o płacy minimalnej i o zakazie umów śmieciowych, a u nas brak jest wystarczających gwarancji zatrudnienia a płaca minimalna nie pokrywa nawet podstawowych kosztów utrzymania. Rządy Buzka – Tuska postanowiły, że tak być musi, bo polski pracownik powinien być konkurencyjny wobec tego z Zachodu. Ma to kreować konkurencyjność polskiego eksportu. Z tego względu rząd nie zamierza podnosić płacy minimalnej Polakom do poziomu europejskiego. Staje się to źródłem dyskryminacji ze względu na narodowość, albowiem obywatele państw zachodnich zatrudnieni w Polsce otrzymują za swoją pracę tyle co w ich ojczyznach plus dodatek za rozłąkę, tj. kilkakrotnie więcej niż ich polscy koledzy. Dalszym skutkiem wymuszonej na nas konkurencyjności kosztów pracy jest to, że również polski gastarbajter na Zachodzie otrzymuje 2-3 razy niższą pensję niż Anglik, Francuz czy Niemiec. Skoro bowiem w Ojczyźnie nie może on znaleźć nawet kiepsko wynagradzanej pracy, tym bardziej pracodawcy na Zachodzie nie znajdują powodu, aby uczciwie mu płacić na obczyźnie.

Niezrozumiałe jest zatem to, że skutki owej konkurencyjności pracy w Polsce ponoszą także miliony polskich emigrantów zarobkowych w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Niemczech. Jest to oczywista dyskryminacja Polaków na rzekomo wspólnym rynku pracy i usług.

Na Zachodzie państwa chronią miejsca pracy poprzez różne mechanizmy prawne, gospodarcze, polityczne, naciski, gwarancje, itp. itd. Przedsiębiorca na Zachodzie nie może tak po prostu zamknąć fabryki i zwolnić ludzi bez popadnięcia w niełaskę władz. A gdy w nią popadnie, nie ma co liczyć na to, że rząd będzie lobbował na jego rzecz w zdobyciu korzystnych kontraktów w kraju i za granicą.

W Polsce natomiast mechanizmy ochrony rodzimych pracowników są jakby nieznane. Rządzący udają Greka.

Uważni obserwatorzy już dawno rozpoznali, że rynek pracy i usług UE nie rządzi się jakąś mityczną „niewidzialną ręką”, gdzie wszystko rzekomo reguluje liberalna wolna konkurencja. Niezależni ekonomiści i publicyści nie mogą się jednak ze swoimi wnioskami przebić do opinii publicznej, bo ta znajduje się pod wpływem prorządowych mediów, przytępiających percepcję Polaków banalną muzyką, głupawymi i wulgarnymi quasi-dyskusjami i quasi-debatami, w trakcie których dowodzi sie, że ci, którym się ustrój społeczno-gospodarczy w Polsce i Europie nie podoba, są kompletnymi ignorantami.

Dyskryminacja Polaków na rynku pracy i usług Unii Europejskiej, w tym na obszarze naszego własnego Kraju, nie zakończy się zapewne zanim Polacy nie wyłączą hipnotyzujących i krępujących ich umysły polskojęzycznych mediów i nie zaczną żądać od parlamentarzystów przyjęcia prawa chroniącego polskich pracowników, a nie interesy międzynarodowego kapitału.

Share Button