Oparciem dla władzy w państwie mogą być czynniki wewnętrzne lub zewnętrzne. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z krajem suwerennym, w drugim – niesuwerennym.
Wielu zwykłych obywateli mniema, iż ustrój demokratyczny jest dowodem na niepodległość państwa. Nie wyobraża sobie nawet w jaki sposób większość społeczeństwa – mając przecież w ręku kartkę wyborczą – mogłaby akceptować państwo wasalne. Wiedząc coś niecoś z teorii suwerenności ludu, obywatele stawiają zatem znak równości pomiędzy ludowładztwem a niepodległością. Tymczasem są w błędzie.
Źródłem suwerenności państwowej może być oczywiście także lud, o ile jest świadomy ciążącej na nim odpowiedzialności i o ile kierują nim przywódcy służący niepodległemu narodowemu bytowi.
Suwerenem może być jednak również monarcha absolutny, albo też król dzielący władzę z radą panów – możnowładców czy też ze szlachtą bądź burżuazją zorganizowaną w parlamencie. Warstwy wyższe mogą z kolei swojego monarchę obalić i ogłosić republikę. Wówczas suwerenem stają się właśnie one. Taki republikański ustrój miała Anglia w czasach Olivera Cromwella czy też poniekąd Polska od konstytucji Nihil Novi z 1505 r.
Ale zarówno monarchia, republika, jak i demokracja mogą być podporządkowane ośrodkom zewnętrznym. Takimi czynnikami były w przeszłości m.in. Cesarstwo oraz Papiestwo.
Z perspektywy trzystuletniej już niemal tradycji polskiej walki o wolność rzeczą zdumiewającą jest natomiast to, że współczesna Polska swojej suwerenności wyzbyła się dobrowolnie. Zrobiła to nawet oficjalnie, uzyskując na to akceptację demokratycznej większości społeczeństwa. Suwerenem w Polsce od 2005 r. jest więc formalnie Rada Europejska i Komisja Europejska, realizujące swoje kompetencje przy pomocy niewybieralnego aparatu biurokratycznego – eurotechnokratów. Niemniej sposób wykonywania władzy w III RP świadczy o tym, że przeniesienie suwerenności z ludu na rzecz czynników zewnętrznych nie jest w Polsce takie samo, jak w krajach Europy Zachodniej. Nie polega ono na wzajemnym i równomiernym dzieleniu się suwerennością w ramach instytucji Unii Europejskiej, lecz na oddaniu się pod władztwo i opiekę najsilniejszych państw Unii, głównie Niemiec.
Dlaczego polscy politycy zdecydowali się na taki krok? Dlaczego nie chcieli, aby suwerenem w Polsce był polski lud albo naród? Czyżby obawiali się, że upodmiotowiony naród może ich przywódczej roli pozbawić i powierzyć kierowanie państwem komuś innemu?
Politycy Unii Demokratycznej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Akcji Wyborczej „Solidarność”, a później Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, choć różnili się programami i w wielu kwestiach proponowali rozwiązania odmienne, najwyraźniej jednak polskiemu wyborcy nie ufali. Nie wierzyli bądź to w jego roztropność bądź też – i był to w wielu przypadkach czynnik zasadniczy – byli przekonani, że wolni Polacy przepędzą ich na cztery wiatry.
Lęk przed polskim ludem i tą świadomą swojej tożsamości częścią Polaków, która stanowi Naród Polski, wyraża się w oskarżaniu nas o nacjonalizm i antysemityzm. Zarzuty te skądinąd jasno definiują obce pochodzenie naszych przywódców. Tłumaczą również motywację zdrady stanu, której się dopuścili pozbawiając Rzeczypospolitą niepodległości.
Ale przecież oddanie suwerenności podmiotowi zewnętrznemu nie daje gwarancji Platformie Obywatelskiej i Polskiemu Stronnictwu Ludowemu, że administrować będą Polską wiecznie i że będą mogły one ograbiać Polaków bez końca. Bo przecież suweren zewnętrzny może zlecić zarządzanie nadwiślańskim lennem innej ekipie. Mało tego, jeżeliby suweren uznał, że PO i PSL na nazbyt wiele sobie pozwalają, mógłby pokazać im czerwoną kartkę – albo poprzez presję medialną (czy to za pomocą mediów w Polsce, czy też polskojęzycznych stacji nadających z zagranicy), albo poprzez kompromitację tej ekipy przez służby specjalne.
Być może zatem za sprawowanie władzy w Polsce obecny „rząd” musi się swojemu zagranicznemu panu sowicie opłacać. Cena musi być wysoka tym bardziej, że metody wypełniania przez koalicję PO-PSL funkcji władczych jawnie przeczą deklarowanym w Unii Europejskiej zasadom demokracji, przejrzystości władzy, walki z korupcją, itp.
Gdyby Polska była pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej i dzieliła się suwerennością z innymi jej członkami, to naruszanie w Rzeczypospolitej podstawowych europejskich wartości wywoływałoby na Zachodzie zrozumiałe oburzenie i oskarżenia. Być może nawet sformułowane by zostały żądania obalenia tej władzy, a z pewnością uznania wielu nadwiślańskich satrapów za persona non grata w krajach UE. Udzielono by też zapewne wszechstronnej pomocy polskiej opozycji, a może nawet nałożono by na III RP sankcje ekonomiczne, z zawieszeniem członkostwa w UE włącznie. Taki scenariusz o mały włos nie został zastosowany wobec niepokornych Węgier i byłby z pewnością wdrożony względem Polski, gdyby władzę w naszej Ojczyźnie przejęła partia głosząca program suwerenności narodowej.
Tymczasem Platforma Obywatelska, mimo, że sposób jej postępowania coraz bardziej rodzi skojarzenia z ekipą Gierka albo i Gomułki, uznawana jest na Zachodzie za partnera wiarygodnego, a jej szef Donald Tusk został nawet Przewodniczącym Rady Europejskiej.
Wiele wskazuje zatem na to, że Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe w zamian za zgodę i pomoc Zachodu, zwłaszcza Berlina, na sprawowanie władzy w Polsce, wnosi regularnie haracz w postaci likwidacji kolejnych instytucji Państwa Polskiego, grabieży majątku narodowego (dedykowanej głównie kapitałowi niemieckiemu), przyzwolenia na okradanie Polaków przez zachodnie banki, wreszcie poprzez przyjmowanie ustawodawstwa łamiącego kręgosłup moralny Narodu Polskiego i niszczącego jego samoistność. Wszystkie te działania w sposób oczywisty doprowadzą nas do takiego stanu, że wcielenie istotnych części Polski do Niemiec z nadaniem reszcie naszego Kraju statusu „terytorium wewnętrznego Unii Europejskiej” (eufemistyczna nazwa kolonii) może stać się realnym przedmiotem europejskiej polityki. Bo jakże tolerować w środku Europy bezhołowie?
Smutny jest los Polski tym bardziej, że główna partia opozycyjna, w której polscy patrioci pokładają nadzieję na złamanie władzy niemieckich nadzorców, tj. Prawo i Sprawiedliwość, zachowuje się tak, jakby wcale do odzyskania narodowej suwerenności nie dążyła. Umocowanie dla swej władzy postrzega w Stanach Zjednoczonych i nawet się z tym nie kryje.
Na pierwszy rzut oka zamiana pana z Berlina na Waszyngton wydawać nam się może korzystna. Germanie bowiem są za miedzą i o ich złych wobec Polski zamiarach nie trzeba świadomych Polaków przekonywać. Co innego Stany Zjednoczone. One są daleko. Walczą z Rosją o wpływy w Europie Wschodniej i można nawet liczyć, że u boku Wielkiego Brata uda nam się ugrać jakiś własny interes. Tym bardziej, że Amerykanie łudzą nas, że wyrzucając Moskwę z naszej części kontynentu zrealizują marzenie Józefa Piłsudskiego i Jerzego Giedroycia – Międzymorze.
Uważniejsze przyjrzenie się polityce amerykańskiej każe jednak skonstatować, że USA są przede wszystkim ramieniem syjonizmu i że polityka Waszyngtonu w Europie służy głównie interesom Narodu Wybranego. Obok dominacji niemieckiej Amerykanie mogą nam zatem zafundować umocnienie wpływów żydowskich. Skoro zaś w kwestii polityki historycznej doszło do tak istotnego zbliżenia stanowisk Niemców i Żydów, że odpowiedzialność za Holokaust została przerzucona na nasz naród, to można przypuszczać, że i w innych sprawach znaleźliby wspólny interes na zgubę Rzeczypospolitej.
Czy zatem jest uzasadnione przekonanie części Polaków, że zamiana Platformy Obywatelskiej na Prawo i Sprawiedliwość ma znaczenie dla polskiej suwerenności, czy też drogi do jej odzyskania należy upatrywać gdzie indziej?
ciekawy tekst.